„Wyruszamy przed sezonem, więc nikogo tam nie będzie. Choć to jest fajne – tylko my i góry, trzeba mieć świadomość, że taka sytuacja stwarza pewne ryzyko – będziemy musieli po zimie rozpocząć wspinaczkę jedynie w małym gronie – bez innych wypraw” – tłumaczył Michalski tuż przed wyjazdem.
Właśnie rozpoczęta wyprawa – jak każda tej podoba – niesie ze sobą ryzyko, a w jej przygotowaniu nie ma miejsca na improwizację, tym bardziej że Michalski wspina się bez tlenu i wsparcia tragarzy wysokościowych.
„Niewiele było dotąd podobnych prób, tym bardziej że szczyty są od siebie oddalone i poważnie waży tu kwestia logistyki, by po zdobyciu, czy próbie zdobycia, pierwszego przenieść się w miarę sprawnie pod drugi. Ale w końcu logistyką zajmuję się zawodowo na uczelni” – z dystansem zauważa himalaista.
Wspinaczka wysokogórska jest z pewnością sportem dla silnych i wytrwałych, dla Michalskiego ta pasja jest także stylem życia.
„Wszystko jest podporządkowane górom, łącznie – nie da się ukryć – z życiem rodzinnym” – mówi, dodając, że obawy bliskich o niego potrafi zminimalizować, będąc z nimi w codziennym kontakcie podczas wypraw.
„Jest trochę prawdy w tym, że człowiek jest w tym sporcie samotny, ale proszę nie generalizować, bo do momentu, kiedy wszystko idzie dobrze, a organizm wspinacza funkcjonuje się w miarę normalnie, jest to gra zespołowa”.
Paweł Michalski od dwunastu lat – raz lub dwa razy w roku – bierze udział w wyprawach wysokogórskich. Pierwsze doświadczenia wspinaczkowe zdobywał pod opieką ojca – Jerzego Michalskiego, taternika i alpinisty, członka kadry narodowej.